Test

„Substancje, którymi zostałam oparzona, były silnie żrące. Nawet lekarze nie wiedzieli, jak z nimi postępować” – historia pacjentki z oparzeniami chemicznymi

Ten tekst przeczytasz w 6 min.

„Gdy pierwszy raz zobaczyłam swoje rany oparzeniowe, nie mogłam w to uwierzyć. Największą obawą było dla mnie to, że mój mąż nie będzie już mnie takiej chciał. Byłam przekonana, że on po prostu odejdzie. Bałam się także opinii innych ludzi. Do dzisiaj mam opory, by pokazać się choćby w koszulce z krótkim rękawem” – mówi w rozmowie z Forum Leczenia Ran Karolina Prokop-Strzelczyńska, która doświadczyła oparzeń II i III stopnia w wyniku wybuchu substancji chemicznej.

Karolina Rybkowska, Forum Leczenia Ran: Czy mogłaby Pani opowiedzieć, w jaki sposób doszło u Pani do oparzeń?

Karolina Prokop-Strzelczyńska:– W 2017 r. pracowałam w laboratorium badań niszczących i nieniszczących w jednej z gdyńskich firm przystoczniowych. Podczas jednego ze zleceń, które wykonywałam, zlewka z mieszaniną kwasu fluorowodorowego i azotowego wybuchła wprost na mnie wraz ze wszystkimi naczyniami szklanymi. Doznałam oparzeń II i III stopnia na 20 proc. powierzchni mojego ciała oraz licznych ran ciętych.

W laboratorium pojawiła się brunatnożółta chmura oparów chemicznych. Pamiętam, że ucieszyłam się, że widzę, ale byłam w szoku. Spojrzałam wtedy na moje ręce i udo, z których lała się krew. Dałam radę pobiec do łazienki i zacząć przemywać rany. Na miejsce została wezwana karetka. Gdy trafiłam na SOR, w wyniku utraty dużej ilości krwi traciłam przytomność i ją odzyskiwałam. Lekarze ratowali mnie przez 6,5 godziny – próbowali wyciągać szkła i tamować krwotok.

Jak rozległe były Pani oparzenia?

– Oparzenia i rany cięte objęły całe przedramię, część klatki piersiowej, biodro, podbrzusze i udo. Proces leczenia był bardzo trudny, obejmował przeszczepy, liczne bardzo bolesne zabiegi i długą rehabilitację. Niestety 8 miesięcy od wypadku okazało się, że mam ciało obce w dolnopłatowej części płuca lewego. Przez moje serce przepłynął trójkątny kawałek szkła o wielkości 22 mm i utkwił w tętnicy płuca. Musiałam przejść operację torakotomii lewostronnej by go usunąć.

Z Pani historii, która opisana została na stronie Fundacji Jagoda, wynika, że lekarze nie wiedzieli, w jaki sposób postępować z Pani oparzeniami ze względu na substancje, które je wywołały. W jaki sposób udało się Panią uratować?

– Zgadza się. Gdy trafiłam na SOR, lekarze mówili, że moja sytuacja jest bardzo poważna, bo substancje, którymi zostałam oparzona, były żrące i silnie toksyczne i nie do końca wiadomo było, w jaki sposób z nimi postępować. Na każdy z tych kwasów są środki je zatrzymujące, ale na mieszaninę tych dwóch niestety nie. Właściwie mój stan był na tyle krytyczny, że miałam bardzo niewielkie szanse na przeżycie. Lekarze pierwszy raz spotkali się z oparzeniami wynikającymi z połączenia tych dwóch substancji. Szukano dla mnie w całej Polsce placówki, która podjęłaby się leczenia tych oparzeń. Trafiłam do szpitala w Gryficach, gdzie byłam leczona przez 1,5 miesiąca. Na to, że przeżyłam złożyło się wiele czynników, m.in. sztab profesjonalistów, którzy robili wszystko by mi pomóc, a także moja silna wola życia, silny organizm i zaciętość.

Źródło: archiwum prywatne zdjęć Karoliny Prokop-Strzelczyńskiej

Czy obecnie proces leczenia jeszcze trwa? W jaki sposób oparzenia wpłynęły na Pani ogólny stan zdrowia?

– Do dzisiaj jestem w stałym kontakcie z psychiatrą, endokrynologiem, kardiologiem, dermatologiem, pulmonologiem i laryngologiem. Mam regularne badania płuc ze względu na to, że toksyny mogły je uszkodzić i istnieje u mnie zwiększone ryzyko zachorowania na raka. Ponadto lekarze poinformowali mnie, że mój organizm może nadal trzymać w sobie ślady tych substancji.

Czy aktualnie zmaga się Pani z konsekwencjami wypadku?

– Niestety, obecnie chyba najwięcej problemów sprawiają mi blizny, które ograniczają moją ruchomość. Powinnam niedługo przejść operację uwalniania kłębka nerwowego z dłoni, ponieważ nie do końca ruszam tą dłonią i mam mięśnie w zaniku. Jestem również poddawana zabiegom laseroterapii, fizjoterapii, a także medycyny chińskiej, m.in. akupunktury, żeby pobudzić blizny. Oprócz blizn mam wiele nasilonych problemów zdrowotnych związanych z wypadkiem, które ciężko ustabilizować. Ponadto przez to, że blizny i mięśnie naciągają się podczas ruchu, ciągle odczuwam ból. Kolejnym problemem jest brak kanalików potnych w miejscach oparzeń. Około 20 proc. powierzchni mojego ciała się nie chłodzi, a w zimę dość mocno przemarzam.

Muszę pracować z bliznami do końca życia i regularnie ćwiczyć, żebym była sprawna. Lekarze i fizjoterapeuci mówią, że gdybym się poddała, to po kilku latach mogłabym wylądować na wózku inwalidzkim.

Czy w związku z tym, co Pani przeszła, Pani życie uległo zmianie? Z czego musiała Pani zrezygnować?

– Przede wszystkim straciłam zdrowie. Mam umiarkowany stopień niepełnosprawności i 40 proc. uszczerbku na zdrowiu.  Wypadek bardzo ograniczył moją siłę, niestety to nie to samo co było kiedyś. Odbił się również bardzo mocno na moim zdrowiu psychicznym.  Cierpię na zespół stresu pourazowego i miewam epizody depresyjne. Stałam się bardzo strachliwą osobą. Obecnie jestem pod stałą opieką psychiatry i przechodzę terapię poznawczo-behawioralną.

Te wydarzenia wyłączyły mnie również z życia zawodowego na dwa lata. Poświęciłam dużo czasu na to, żeby doprowadzić się do takiego stanu, by móc pracować. Nie miałam również możliwości, by skończyć doktorat. Obecnie czekam już tylko na sprawdzenie pracy, na ostatnie egzaminy i termin rozprawy doktorskiej.

Źródło: archiwum prywatne zdjęć Karoliny Prokop-Strzelczyńskiej

Czy wypadek w jakiś sposób wpłynął na postrzeganie przez Panią życia?

– Wypadek sprawił, że bardzo przewartościowałam swoje życie. Trzy razy mogłam umrzeć. Dlatego dzisiaj potrafię cieszyć się z najmniejszych błahostek. Stałam bardziej wyrozumiała i nie przykładam tak dużej wagi do negatywnych rzeczy, które zdarzają się w moim życiu. Skupiam się na pozytywach. Nie tracę już tyle czasu na zamartwianie się. Mam większą motywację do działania.

W jaki sposób udało się Pani dojść do takiego momentu, że jest Pani tak pozytywnie nastawiona do życia?

– Moi rodzice nauczyli mnie cieszyć się z najmniejszych postępów. Nie chcę wszystkiego osiągnąć jednego dnia. Będąc jeszcze w szpitalu, starałam się cieszyć z małych rzeczy, np. z tego, że zdjęto mi opatrunek z dłoni. Najważniejsze było to, że żyję, że udało mi się wyjść z tego cało. Faktycznie było wiele stresu i gorszych dni, ale mobilizacja do działania dużo daje.

Mówi Pani, że były trudne momenty. Zastanawiam się, czy w związku z wypadkiem pojawiły się u Pani jakieś kompleksy? Co myślała Pani o oparzeniach, gdy pierwszy raz je zobaczyła?

– Gdy pierwszy raz zobaczyłam rany oparzeniowe na moim ciele, nie mogłam w to uwierzyć. Największą obawą było dla mnie to, że mój mąż nie będzie już mnie takiej chciał. Byliśmy wtedy dopiero rok po ślubie, dlatego bałam się, że nie zaakceptuje mnie z tak rozległymi bliznami. Byłam przekonana, że on po prostu odejdzie. Bałam się także opinii innych ludzi. Do dzisiaj mam opory, by pokazać się choćby w koszulce z krótkim rękawkiem.

Zawsze miałam ogromne kompleksy, ale wypadek jeszcze bardziej je nasilił. Oparzenia wpłynęły m.in. na zastoje limfatyczne w moim organizmie, co skutkuje przybieraniem na wadze. Próbuję schudnąć, ale czuję się, jakbym walczyła z wiatrakami. Obecnie nie mogę patrzeć na siebie w lustrze. Ciężko jest mi się pozbierać psychicznie pod tym kątem.

Źródło: prywatne archiwum zdjęć Karoliny Prokop-Strzelczyńskiej

Czy ma Pani obok siebie osobę, która pomaga uporać się z tymi kompleksami i problemami?

– Tak, mam obok siebie kochającego męża i rodzinę. Mam też jednak bardzo ciężki charakter i trudno jest przebić się przez mur, który buduję wokół siebie. Tłumaczę sobie natomiast, że to wszystko nie jest moją winą. Po prostu tak miało się stać. Bardzo dużo w tych kwestiach pomaga mi rodzina i psychoterapeuta.

W jaki sposób rodzina i mąż wspierali Panią po wypadku? Kto jeszcze wspiera Panią w leczeniu?

Moi rodzice właściwie codziennie jeździli około 250 km z Gdyni do Gryfic, gdzie leżałam w szpitalu. Chcieli być przy mnie. To oni byli dla mnie bardzo silną podporą. Również mój mąż wspierał mnie, jak mógł. Po 2 tygodniach od wypadku musiał niestety wyjechać za granicę, ponieważ musieliśmy z czegoś żyć. Byliśmy jednak ze sobą cały czas blisko, rozmawialiśmy przez telefon czy komunikatory. Dostawałam też wiele telefonów i wiadomości od moich przyjaciół i znajomych z branży. Wszyscy życzyli mi powrotu do zdrowia. W leczeniu bardzo wspiera mnie także Fundacja Jagoda, w której mam subkonto i zbieram na rehabilitację oraz zabiegi.

Czy po tym, co Pani przeszła, Pani też udało się komuś pomóc?

– Kiedy byłam na rehabilitacji w Otwocku, spotkałam dziewczynę, która była po poważnym wypadku motocyklowym. Psycholog uznała, że mam tak ogromną siłę walki, żebym zaraziła nią tę pacjentkę, bo ona sobie nie radzi. Poszłam więc do Kasi, bo tak miała na imię, rozebrałam się przed nią i pokazałam jej, z czym ja się zmagam. Opowiedziałam jej swoją historię, zmotywowałam ją do działania. Ta dziewczyna, podobnie jak ja, dostała drugą szansę od życia, którą powinna wykorzystać. Kasia wyszła ze szpitala i normalnie chodzi. Zaczęła po prostu żyć na nowo. Poczułam się o wiele silniejsza, gdy udało mi się ją nieco pocieszyć i zmotywować. Myślę, że wszystko da się osiągnąć, wyjść z każdego dołka, ale trzeba iść do przodu małymi krokami.

 

PRZECZYTAJ POPRZEDNI TEKST Z CYKLU RANY OKIEM PACJENTÓW:

test

test